O skakaniu.

Ten post mógłby być o naszych świątecznych ciasteczkach totalnie nieudolnie i pięknie przez nią udekorowanych, o tym jak wspaniałe mamy święta na wsi u jej prababci, o tym jak pod choinką znów węszyło małe dziecko a ostatni raz miało to miejsce conajmniej 10 lat temu...




























Mogłabym też napisać jak fajnie jest mieć chwilę dla siebie i jak to dobrze czasem odstawić dziecko do teściów i pójść do kina, pobyć z mężem sam na sam.
I chociaż to absolutna prawda, że taki czas jest nam rodzicom potrzebny, to potrafię się nim cieszyć w pełnym odprężeniu jedynie kilka godzin.
I chociaż wiem, że przecież dziadkowie za nią szaleją, włosa jej z głowy nie pozwolą zgubić, że jest z nimi przebezpieczna i przekochana, to kiedy nie ma jej długo przy mnie zaczynam szaleć. Oczywiście po cichu, z kamienną twarzą i z wykręconym żołądkiem.
I chociaż 8 godzin w pracy to przecież dużo, to kiedy siedzę tak w fotelu i robię słodkie nic gardło mi się ściska z żalu, że nie ma jej obok.
A zupełnie najgorszą jest myśl, że marnuję czas, a przecież gdyby coś się stało, gdyby mnie lub nie daj Boże jej zabrakło to pękło by mi serce za te stracone minuty. Boję się że daję jej siebie za mało, ale kiedy jest, kiedy po raz trzysta sześćdziesiąty ósmy rozpieprza zabawki po całym domu, "musi" rozlać sok, walić obiad z talerza lub znów wrzucić za łóżko czyściutką piżamę to marzę o tych cholernych pięciu minutach spokoju.
Tęsknię za nią kiedy jej nie ma i kiedy jest. Największą prawdą jest, że miłość do dziecka to najsilniejsza siła na świecie.
Kocham mojego męża, moją mamę, siostrę... ale to córka ma taką nade mną władzę, że każdego ranka i każdego wieczora mogłabym tysiąc razy w ogień skakać jeśli to by uczyniło ją bezpieczną i szczęśliwą.
A teraz głęboki wdech i... jeszcze tylko jeden dzień.




0 komentarze:

Prześlij komentarz