bo teraz trzeba się pokazywać.



    To nie jest mój pierwszy blog w karierze. Kiedyś pisałam, jako nastolatka jeszcze, bloga o codziennych bolączkach dorastającej, często nieszczęśliwie zakochanej młodej damy czyli taki licealny lifestyle.
Jakiś czas temu wróciłam do tych zapisków.

I złapałam się za głowę jakie bzdury człowiek potrafi nawypisywać. Aż wstyd przyznać ale można było tam znaleźć te wszystkie durnowate "słitaśne" określenia, nieustanne pozdrowienia moich równie dojrzałych wówczas czytelników, bardzo istotne informacje o tym jak to nie wiem o czym pisać i jak bardzo się nudzę. Ale na bicie się w piersi już kapkę za późno. Co było to było i na całe szczęście, że tylko garstka ludzi te wypociny czytała.

    I właśnie o tym chciałam dzisiaj. O tym, że niegdyś tendencja do ujawniania się, do pisania bloga z imieniem i nazwiskiem była znikoma. Kiedyś wybierało się magiczny pseudonim, im bardziej tajemniczy tym lepiej i właściwie udostępniało bloga tylko nielicznym, wybranym!

    Dziś, zwłaszcza w czasach kiedy na blogu można zarobić i to całkiem nieźle, większość blogerów się ujawnia, pisze o sobie, wkleja zdjęcia. Teraz pokazujemy się z całym dobrodziejstwem inwentarza, hołdując potrzebie wyróżnienia się spośród tłumów. Zrzuca zasłonę anonimowości ten, kto jest odważny i się siebie nie wstydzi.
Idea słuszna i piękna - ale trzeba jeszcze popracować nad tym, żeby nasz myślowy ekshibicjonizm dotarł do jak największej ilości potencjalnych czytelników.

    Postanowiłam pogrzebać w sieci i mimo iż dopiero zaczynam, poszukać sobie "fanów", którzy daj Panie Boże, zostaną chwilkę, może nawet będę zaglądać mniej lub bardziej regularnie.
    Takie wyrzeczenie się anonimowości i jednoczesna próba promowania swoich tekstów wymaga - jakości i rzetelności, nawet jeśli piszę o zjedzonej galaretce truskawkowej z borówkami.
    Idąc za myślą autopromocji skorzystałam z dobrodziejstw internetu i wpisałam mój adres na listę google, dodałam słowa klucze i różne takie. No i naturalnie założyłam Twittera i profil na Facebook'u.
O ile Twitter to chyba jeszcze nie jest moja bajka, o tyle Facebook'a znam i lubię. Szybkie kliknięcie "zaproś" i już dostałam kilka "polubień". Miłe to, nie przeczę, ale chciałabym także aby było to wartościowe i aby ci co już kliknęli, nie zawiedli się.

    Ten wpis jest próbą wytłumaczenia chyba samej sobie, że to co robię jest dobre. Że to co robię przyniesie mi dużo radości i satysfakcji. Że to co robię sprawi, że ktoś się może uśmiechnie, albo skorzysta z rady i pójdzie na francuskie bagietki na Rynek.

    No. To smacznego!

4 komentarze:

  1. bagietki, jak bagietki, ale ta galaretka z borowkami w pamieci mi zapadla ;) :P Zycze systematycznosci i duzo czytelnikow ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! mam nadzieję, że zaglądasz. Przepraszam za spóźniony refleks... ale ze zdumieniem odkrywam jakieś ukryte komentarze w dalekich postach! :)

      Usuń
  2. A Ja lubię Ciebie czytać:) Masz nieziemski styl pisania. Wszędzie.

    OdpowiedzUsuń