Razem z małżem lubimy dobrze zjeść. Lubimy także czasem grosz wziąć i pójść zaszaleć na miasto. Ostatnio w Krakowie odbył się świetny festiwal Najedzeni Fest. Spotkaliśmy tam mnóstwo ciekawych zjawisk kulinarnych, począwszy od znanych już knajp, po zupełnie nowe miejsca i domowych kucharzy. Było bardzo kolorowo i smacznie. Znaleźliśmy sporo inspiracji dla naszych kulinarnych wypadów.
Ale nie o tym dziś. Dziś o tym jak to czasem wybieramy się z malutką (naszą obecnie 14 miesięczną córą) w miasto i jak to czasem bywa mniej lub bardziej dla dzieci przyjaźnie.
Jesteśmy rodzicami, którzy nie bronią dziecku poznać się z brokułem bardzo blisko, którzy nie strofują, kiedy mała sprawdza konsystencję zupy rączką, i nie uciszamy kiedy woła za kelnerką.
Postanowiłam, że podzielę się moimi refleksjami z tych małych podróży, zarówno pod kątem smaku jak i komfortu naszego i malutkiej.
Na pierwszy ogień pójdzie sobotnia wizyta w bistro La petite France.
Byliśmy większą grupą, cztery osoby dorosłe i nasza gwiazda, więc mimo, że lokal niewielki, to przytulny i wygodny.
Przywitał nas uroczy właściciel, łamaną polszczyzną zapraszając do zajęcia właśnie zwolnionego stolika.
Od razu przytargał też drewniane krzesełko dla małej - pierwsza knajpa od dłuższego czasu która uraczyła nas czymś innym niż plastikowy klasyk z Ikei.
Do krzesła przywiązane były baloniki - na szczęście już nieco zdechłe, więc ryzyko wybuchu było niewielkie. Brakowało miejsca na wózek, ale skorzystaliśmy z wolnych miejsc przy witrynie i postawiliśmy pojazd pod hokerami.
Zajadaliśmy się fois gras na zimno z cebulą i gorącą bagietką. Bagietki przepyszne, jak się okazało, sprowadzane z Francji w formie prebake, wypiekane na miejscu. Wszystkie produkty w knajpce były oryginalne, bo bistro jest jednocześnie sklepikiem. Do fois gras kelnerka poleciła nam białe, lekkie owocowe wino o nazwie Fortunet - cudo! Jedyne czterdzieści złociszy za butelkę.
Na stole wylądowały jeszcze tarta cytrynowa, sakiewka z ciasta francuskiego z kozim serem, szpinakiem i suszonymi pomidorami (zamówiła siostra, nie przetrwała intensywnego smaku i zapachu gorącego koziego sera). Były jeszcze mini bliny z pastą łososiową i suflet czekoladowy z lodami na deser.
Malutka niewiele z tego mogła próbować, ale wszystko przed nią. Bagietka ją oczarowała w każdym razie, zjadła też świeże truskawki - ozdoby czekoladowego deseru. Właściciel zezwolił na podanie małej jej własnej zupy i podczas konsumpcji pokazywał zdjęcia trzydniowego wnuka numer pięć.
Jedyny minus dla bistro za nieco kwaśne espresso.
Podsumowując wizytę było smacznie, niedrogo jak na Rynek, lekko, z francuskim duchem w tle i miłą atmosferą. Miejsce oczywiście świetne na rodzinny wypad.
Unknown
Muszę się tam wybrać. Po raz kolejny czytam pozytywnie o tym miejscu :) Obawiam się jedynie tłumów i ścisku... Zobaczymy :) pozdrawiam i życzę miłego dnia
OdpowiedzUsuńWybacz mój refleks, ale najwyraźniej nie ogarniam podstawowych obowiązków blogera! Miejsce polecam, byłam tam jeszcze później ileś razy i nigdy nie trafiłam na ścisk... także koniecznie wpadnij! Pozdrawiam!
Usuń